góry, Wszystko

Worek Raczański 2019

Skończyło się planowanie wakacji przez rodziców. Każdy, kto dzieli dom z nastolatkami wie doskonale, że to nie wypali. Kiedy zatem wiosną rozpoczynamy debatę „Co robimy w wakacje?”, czas jej trwania (jakieś pięć minut) zaskakuje nas całkowicie. Jadzia proponuje bez chwili zastanowienia: Ja chcę jechać w góry z plecakiem!, innych propozycji brak, a jej wniosek zostaje przyjęty przez aklamację. Jesteśmy trochę w szoku, sądziliśmy, że nadchodzi czas leniwego wylegiwania się na jakiejś chorwackiej plaży, ale widocznie to jeszcze nie ten etap. (Tadzio dopiero później stwierdzi, że zgodził się odruchowo, bez dogłębnego przemyślenia sprawy)

Szukając pomysłu na zeszłoroczną trasę (w rezultacie wygrał wówczas Mały Szlak Beskidzki), zastanawialiśmy się na Workiem Raczańskim w Beskidzie Żywieckim- jednym z nielicznych miejsc, gdzie można spędzić kilka dni bez schodzenia w doliny i spać w namiocie. Postanawiamy więc ów pomysł zrealizować teraz. Wiemy, że świat nastolatków coraz bardziej odrywa się od naszego i tak naprawdę dzieci najchętniej jeździłyby gdzieś z rówieśnikami. Proponujemy, aby wzięli ze sobą kogoś, jeśli chcą. Chcą- i na ten wyjazd nasza rodzina trochę się powiększa:

Dzień pierwszy

PKP za bardzo nie ułatwia – starzy chyba nie jesteśmy, ale pamiętamy jeszcze czasy, gdy do Zwardonia dojeżdżaliśmy bezpośrednio z Gdyni. Tym razem nie ma takiej opcji. Czekamy na przesiadkę w Tychach (wiecie, że to jedno z trzech w Polsce miast, gdzie jeżdżą trolejbusy?- ale ponieważ jesteśmy z Gdyni, ten widok nie robi na nas wrażenia. Bardziej egzotyczne są dla nas tramwaje.) i na szlak w Zwardoniu wychodzimy dopiero w południe. Mamy przed sobą jakieś sześć godzin marszu. Pierwszy dzień jest najcięższy- nie dość, że ciut niedospani po podróży, że jeszcze bez kondycji, to cały czas pod górę- musimy dostać się na grzbiet, aby przez kolejne dni już nim wędrować. Mijamy Dworzec Beskidzki- świetne miejsce dla rozpoczynających wędrówkę. Kiedyś tu nocowaliśmy, ale od ośmiu lat budynek stoi opuszczony czekając na chętnych do prowadzenia schroniska. Póki co, takowych brak… Idziemy, choć nie jest lekko. Pogoda wyjątkowo piękna, ale gorąco. Krople potu płyną pod plecakiem, nogi zmęczone, a tu podejście za podejściem, zdające się nie mieć końca. Jak co roku, nadchodzi kryzys pierwszego dnia- ale wiemy, że to normalne. Nie ma nikogo na szlaku, jesteśmy prawie sam na sam z górami. Cudnie!

Pod wieczór docieramy do schroniska na Wielkiej Raczy. Przeżywamy kulinarne zadziwienie, kiedy zamówione przez nas pierogi z jagodami podane są bez śmietany ani cukru, za to… polane masłem. Chyba to jednak do nas nie przemawia…

Dzień drugi

rozpoczynamy od podziwiania panoramy z platformy widokowej na szczycie. Poprzedniego dnia zmęczenie mocno dawało się we znaki, ale dzisiaj wszyscy spoglądają w dal z zapartym tchem. Wspominamy wczorajszą wędrówkę i palcem rysujemy na horyzoncie dzisiejszą trasę. Choć godzinowo jest podobnie, to poruszamy się już bez większych podejść, niebieskim szlakiem granicznym. Zbyt daleko jednak nie odchodzimy- niemal od razu przyzywają nas piękne pola jagodowo- malinowe. Ciężko nie skorzystać, więc tempo marszu zdecydowanie nie powala. Po południu docieramy do schroniska na Przegibku, gdzie planujemy obiad. Po sytym posiłku już chcemy ruszać dalej, ale nagle pani woła do siedzących obok nas turystów: Kawa mrożona!!! Taka pozycja w górskim menu nawet nie przyszła nam do głowy, ale cóż może być piękniejszego w upalny dzień, po kilku godzinach marszu? Zamawiamy również- i polecamy.

Na Przegibku – tu można zamówić nie tylko smaczny obiad, ale i kawę mrożoną

Mamy zamiar szybko dojść na nocleg pod Rycerzową, ale przy rezerwacie Dziobaki znowu usidlają nas jagodziska. W kilka minut zbieramy pełną menażkę z myślą o jutrzejszym śniadaniu. Rezerwat podobno chroni buczynę i jaworzynę, aczkolwiek ilość leżących wokół ściętych drzew mocno nas zadziwia. Niestety, drzewa pozostawione w poprzek szlaku będą nam towarzyszyć niemal do końca dzisiejszej wędrówki, mocno nas spowalniając.

Widok bacówki pod Rycerzową witamy w końcu entuzjastycznie.

Ostatnie podejście- za tym wzniesieniem już widać bacówkę

Okazuje się, że z powodu trwającej suszy prysznice są nieczynne i w ogóle wodę musimy mocno oszczędzać, ale to nic- raźno zabieramy się do rozstawiania namiotów. Kiedy tylko wyjmujemy tropik, natychmiast obsiadają go niezliczone w swej ilości hurtnice. Jasnozielony kolor tropiku mocno przypada im do gustu i, choć nie gryzą, ich ilość sprawia, że czujemy się nieswojo. Zbijają się w kulki i staczają z dachu namiotu. Wolimy jednak spać bez ich towarzystwa- zwłaszcza tak licznego, więc musimy bardzo uważać przy każdym odpinaniu zamka.

Jak zawsze zdjecia nie oddają rzeczywistości, ale mniej więcej taki mamy cętkowany namiot

Śpimy spokojnie aż/ tylko do wpół do pierwszej, kiedy to budzą nas pierwsze błyski nadchodzącej burzy. Przez kolejne półtorej godziny grzmi, pioruny walą gdzie popadnie, wiatr spłaszcza namioty jak naleśniki, a ściana deszczu bezlitośnie siecze materiał, szukając słabszych szwów. Bez szans na spanie w tym huku, ale wrażenia niesamowite. No i sprawdzian sprzętu- zdany na szóstkę!

To gdzie my właściwie jesteśmy?…

Dzień trzeci

planujemy początkowo spędzić na dalszej podróży wzdłuż granicy, jednak rozmowy z turystami spotkanymi w bacówce skłaniają nas do zmiany planów. Podobno szlak niebieski jest tak zawalony drzewami, że po pierwsze trzeba doliczyć ze trzy godziny do planowanego czasu przejścia, a po drugie- marna to przyjemność. Widok zmizerowanych piechurów zdecydowanie to potwierdza. Niechętnie, ale jednak postanawiamy iść za głosem rozsądku i na Krawców Wierch dojść przez doliny. Trudno- czeka nas męczące dla nóg zejście, a później równe mozolne podejście, ale zrekompensujemy to sobie lodami w sklepie w Glince. Pracując nad zmianą planów trasy, pochyleni nad mapą, nie zauważamy wizyty kóz, które po cichutku i ukradkiem zajmują się starannie naszym śniadaniem. Owsianka, zupki chińskie, wczoraj z takim trudem zebrane jagody- wszystko smakuje im wybornie. W ostatniej chwili trochę dało się uratować 🙂

Nie wiadomo- śmiać się, wyrywać, co nasze, a może uciekać?

Mimo to jesteśmy później tak głodni, że przed dojściem do bacówki robimy jeszcze przerwę na zupki- najlepsze, bo gotowane przy samym szlaku. Dobrze, że na Krawców Wierchu nie ma problemów z wodą ani też burzy- spokojnie możemy odespać nieco zarwaną noc.

Dzień czwarty

i już ostatni postanawiamy wykorzystać na całego.

Poranne planowanie trasy

Chociaż więc z mapy wynika jasno, że dzisiaj trasa pod Pilsko zajmie niewiele czasu, wychodzimy na szlak wcześnie. Plecaki już lekkie, większość prowiantu zjedzona, mięśnie wzmocnione, idziemy spokojniutko. Wokół po prostu granatowo- zza jagód wielkich niczym borówki amerykańskie niemal nie widać zieleni liści. Jeden krzaczek to jeden kubek. Ciężko zliczyć, ile robimy takich jagodowych postojów. Powoli dochodzimy do wniosku, że bez względu na to, o której godzinie ruszymy w trasę i ile będzie przed nami kilometrów, to i tak za każdym razem na miejsce noclegu dojdziemy dopiero po siedemnastej. I tak też się dzieje, ale wartością jest wszakże wędrowanie po gorach, nie zaś jak najszybsze dotarcie na nocleg. Na Hali Miziowej jemy najdroższy na tym wyjeździe obiad i rezerwujemy najtańsze miejsce pod namiot.

Po raz kolejny jesteśmy jedynymi namiotowymi turystami i czujemy się troszkę jak dinozaury, gdy przechodzące obok dzieci krzyczą do rodziców: A oni śpią pod namiotem! Na zakończenie wyprawy wędrujemy, po raz pierwszy bez plecaków, na szczyt Pilska, by nasycić się widokiem zachodzącego słońca. Na górze spotykamy kilkunastu takich samych zapaleńców- więcej, niż od pierwszego dnia wycieczki. Nigdzie nam się nie spieszy, oglądamy na niebie wieczorny spektakl słońca i księżyca, robimy sesję zdjęciową we wszystkich możliwych konfiguracjach. Do śpiworów wsuwamy się już całkiem po ciemku.

Cała rodzina- choć mama trochę się chowa
Ale romantyczne, co?
Zabawy z księżycem

Dzień piąty

to powrót do cywilizacji. Po śniadaniu schodzimy do Korbielowa mijając po drodze dziesiątki turystów wytrwale wspinających się na Pilsko. O ile wielodniowe wycieczki z nocowaniem w górach odchodzą do lamusa, to kilkugodzinne wypady z doliny na pobliski szczyt nadal cieszą się popularnością.

Na potokiem- miło się siedzi, ale gdy trzeba przejść wąską kładką, z plecakiem i bez barierki, wcale nie jest tak łatwo

Jeszcze tylko ostatnia fotografia przy urokliwym przejściu nad rzeką i- stajemy na przystanku PKS, skąd mamy zamiar załapać się na jakiś autobus do Żywca. Niestety, choć na wywieszonych w schronisku rozkładach jazdy PKS odjeżdża w zasadzie co chwilę, rzeczywistość nie wygląda już tak różowo. Kierowcy busów korzystają z tego, polecając swoje usługi strudzonym wędrowcom- wystarczy zadzwonić i zamówić. Tak też czynimy i po godzinie wsiadamy w Żywcu do pociągu. Choć temperatura specjalnie się nie zmienia, bardzo wyraźnie czujemy skwar miasta- słoneczny żar zwielokrotniony odbijaniem go przez mury domów i ulice prawie nie pozwala oddychać. Jak miło było na górskich szlakach, w cieniu drzew…. Do zobaczenia za rok! Wracamy do Gdyni, naładowani dobrą energią, spokojem, zrelaksowani i z nowymi siłami do wędrówki przez życie.

Puścić, czy nie puszczać?

4 myśli w temacie “Worek Raczański 2019”

Dodaj komentarz