miasta, Wszystko

Bydgoszcz – kolejny już raz

Tyle jeszcze miejsc, których jeszcze nie zobaczyliśmy, a tu po raz nie-wiadomo-który znowu nas ciągnie do Bydgoszczy. Jest w tym mieście coś takiego, że przyjeżdżamy kolejny raz i… jakoś nam się nie nudzi 🙂

Po raz pierwszy zawitaliśmy nad Brdę równiutko 10 lat temu – i teraz w tę okrągłą rocznicę robimy małą Podróż w Czasie.

Wtedy dzieciaki dopiero zaczynały poznawać świat teatru. „Królewna Śnieżka” z zapartym tchem i blaskiem w oczach oglądana w bydgoskiej operze była jednym z pierwszych przedstawień w ich życiu. Dziś repertuar bajkowy już daleeeko za nami, ale nadal lubimy wybrać się rodzinnie na ciekawy spektakl. Teraz nie musimy już dopasowywać się do dziecięcych gustów i razem wybieramy „Księżniczkę Czardasza”. Posiadanie małych dzieci ma niezaprzeczalne plusy, ale to świetne uczucie, gdy podczas spektaklu śmiejemy się z naszymi niemal dorosłymi dziećmi w tych samych momentach, to samo nas wzrusza i intryguje.

Trójmiasto nie postawiło w stronę operetek ani kroku przez ostatnie dziesięciolecie- nadal aby ją obejrzeć, musimy jechać z dala od Opery Bałtyckiej i tu nadal bilety tu są dwukrotnie tańsze niż do gdyńskiego Teatru Muzycznego. W tym względzie czas stanął w miejscu. My zaś – jak pokazują zdjęcia – w miejscu nie stoimy. Jedni dorastają, inni się starzeją 🙂

Tak wyglądałyśmy 10 lat temu na schodach Opery Nova

a tak wyglądamy 10 lat później w tym samym miejscu

Operetkę oglądamy jednak dopiero wieczorem, a w Bydgoszczy spędzamy wcześniej cały dzień. Co robimy? Oto podczas wielkich przedremontowych porządków domowych odnajdujemy grę miejską, której rozwiazywanie zagadek zaczęliśmy przed dziewięciu laty z zamiarem dokończenia w najbliższym czasie 🙂 Wtedy zabrakło czasu i troszkę sił w nogach pięcioletniej Tosi. Dziś co prawda moglibyśmy pobrać na telefon aplikację lub wybrać grę dla dojrzalszych użytkowników, ale jakąż radość zapewnił spacer z wydrukowanym dawno temu egzemplarzem pamiętającym jeszcze bazgroły małych rączek! Miasto co prawda trochę się zmieniło, ale najważniejsze punkty turystyczne i tak pozostają niezmienne. Gra dla kilkulatków nie jest już wyzwaniem, ale zawsze lubimy tak poznawać nowe miejsca- z pewnością obok wielu drobnostek przeszlibyśmy nawet ich nie zauważając. No i po raz pierwszy udaje nam się znaleźć na Rynku o 13.13 i w końcu zobaczyć Mistrza Twardowskiego!

to samo miejsce, ta sama książeczka 🙂
budynek za nami 9 lat temu był jeszcze w fazie rusztowań 🙂

Nieczęsto jesteśmy wszyscy razem w jednym miejscu i w jednym czasie. Nastoletnie drogi rzadko kiedy spotykają się razem- i to jeszcze wraz z rodzicami. Ale gdy już się to zdarza- zabawa na placu zabaw zawsze daje tę samą dziecięcą radość bez względu na to, ile ma się lat!

No i to zupełna nieprawda, że jakoś dziwnie patrzyli na nas rodzice dokazujących obok maluchów…

No i koniecznie nasz projekt „Zdjęcie z przeszłości”. Niedawno na internetowy konkurs przygotowywaliśmy takie właśnie zadanie i okazało się to świetną przygodą. Postanawiamy więc spróbować raz jeszcze i oto odwzorowujemy fotografię z mostku przy słynnym czerwonym krześle. Rodzice wyciągają z dna szafy stare kurtki, dzieciaki nie mogą uwierzyć, że tak niedawno jeszcze ledwo co dosięgały brodą do barierki… Nie pytajcie, jaką minę miał pan, którego poprosiliśmy o naciśniecie spustu w aparacie pokazując mu pierwowzór, który dziś naśladujemy!- w każdym razie bardzo się przejął swoja rolą 🙂

Efekt oceńcie sami:

Mogłoby się zatem wydawać, że rodzinne podróżowanie wygląda zawsze tak samo, bez względu na wiek dzieci. No pewnie, że nie! Nie musimy już przystawać na niekończące się godziny przy każdym słupku, na który koniecznie trzeba się wspiąć. Nie omijamy skrzętnie wszystkich zauważonych w oddali huśtawek z obawy przed ugrzęźnięciem przy niej na wieki. Co godzinę nie szukamy dostępnej dla każdego toalety.

Za to dużą frajdę sprawia nam odkrywanie kolejnych escape roomów (ciekawe, jak się to odmienia?). Rozrywka idealna dla rodzin- uczy współpracy, koordynacji działań, nie wybacza kłótni czy obrażania się na siebie. Premiuje różnorodność w myśleniu, kojarzeniu faktów i pokazuje, że im bardziej się od siebie różnimy, tym więcej możemy zdziałać razem, o ile tylko jesteśmy zgrani. Niestety, z trzylatkiem to żadna przygoda, ale dla ekipy młodzież + rodzice wręcz idealna. My, stare dziadki z niedowierzaniem patrzymy, jak szybko i sprawnie pracują młode umysły, ale i nasza spokojna logika czasem się przydaje. tym razem w pokoju „Legenda miecza” pobijamy nasz rekord i wydostajemy się z pokoju dużo przed czasem.

No i ostatnia zmiana w naszym sposobie podróżowania- jedzenie. Całkiem do niedawna nie było mowy o wykupywaniu noclegu ze śniadaniem, bo wiadomo było, iż dzieci muszą zjeść ulubione płatki z mlekiem. Jeśli obiad, to wyłącznie bar mleczny- posiłek trwał maksimum kwadrans i już małe nóżki musiały tuptać gdzieś na im tylko znane szlaki. Dziś czerpiemy przyjemność ze wspólnego wyboru miłej restauracji, gdzie przy ciekawym daniu w końcu mamy dużo czasu na rozmowy o wszystkim i niczym. To oczywiście nieco droższa rozrywka niż chodzenie po murku za rękę z kilkulatkiem, ale- warto! Bo przecież czas tak gna…

rowery

Kociewie na rowerze

W tym roku (znowu!) zbyt późno zabieramy się za planowanie rodzinnych wakacji. Okazuje się, że terminy zaklepanych już kolonii dzieci i możliwych urlopów rodziców wzajemnie się pokrywają i na wspólny tydzień nie ma szans. Ale że, co widać po częstotliwości wpisów w ostatnim czasie, wyjazdy z rodzicami nie są tym, co nastolatki chcą robić codziennie, decydujemy się na dwa-ale za to treściwe- dni.

Pomysł na trasę podróży podsuwa nam wygrana w ostatnich wyścigach rowerowych- przywozimy z nich bony na 400 złotych do sklepu Bonus, znajdującego się w… Skórczu. Doskonale- nie musimy biedzić się nad wyborem marszruty.

Pierwszym wyzwaniem okazuje się zakup biletów na pociąg. Pasuje nam taki o 7.20, niemalże spod domu, ale pani w kasie z zakłopotanym uśmiechem pyta, czy na pewno każda z osób będzie z rowerem. No, jakże!- odpowiadamy i dowiadujemy się, że wobec tego wybranym pociągiem nie pojedziemy, bo miejsca na rowery już się wyczerpały. Jesteśmy twardzi i wobec tego kupujemy miejscówki na szóstą rano, w dodatku z dalszej stacji. Jak cudnie móc wstać przed piątą, by rozpocząć wakacje!

W pociągu rozglądamy się ze zdziwieniem, gdyż sądziliśmy, iż ilość miejsc w systemie rezerwacyjnym jest w uzależniona od ilości stojaków/wieszaków. Nic z tego- miejsce na rowery wygląda tak:

Wysiadamy w miejscowości o wiele mówiącej nazwie: Morzeszczyn. Podobno gdy stacjonowała tu armia Napoleona, rano pozostawiała za sobą morze…. w każdym razie dziarsko wskakujemy na rowery i wśród łąk i pól przemierzamy trasę do Skórcza.

Na miejscu odnajdujemy nasz sklep. Jest środek tygodnia, przed 10tą, a w okolicy już przechadzają się kolejni klienci czekający na otwarcie salonu. Do środka wchodzą panie sprzedawczynie- chyba kilkanaście! Gdy w końcu sklep zostaje otwarty, orientujemy się, że internetowe opinie w najmniejszym stopniu nie były przesadzone. Sklep jest olbrzymi, setki garniturów, sukienek, koszul, butów zachęca do zakupów. Nic dziwnego, ze przyjeżdżają tu ludzie w całej Polski! Po godzinie przymierzania wychodzimy z sukienką dla Jadzi i koszulą dla taty, a także z dużym rabatem – teraz już wiemy, skąd nazwa sklepu 🙂

wybieramy koszule
Zakupy zrobione!

Zatrzymujemy się przy tablicach z mapą okolicy i okazuje się, że jeden z członków rodziny (nie piszę, który, aby nie zawstydzać) nie wie zupełnie, co to Kociewie. Miasto może? Od tej pory każda tablica informacyjna jest już nasza- czas uzupełnić szkolną wiedzę!

jagody!

Przemierzamy lasy, ścieżki dydaktyczne, mijamy bociany (w Polsce żyje około 45 tysięcy par, więc spotkaliśmy co najmniej połowę), pasące się krowy i konie, dziesiątki pustych wiejskich placów zabaw, jemy jagody (obowiązkowe dla zaliczenia lata),odwiedzamy kolejne cukiernie Kropek (porozrzucane po całym Kociewiu, ze smacznym i niedrogim asortymentem) i po 90 kilometrach w siodełku dojeżdżamy do Wąglikowic na nocleg. Tadzio optował za spaniem w namiocie, Jadzia wolała stodołę, ale stetryczali rodzice postawili na swoim i śpimy w przesympatycznym pensjonacie. Konflikt pokoleń trwa w najlepsze, nawet w kwestii wyboru miejsc noclegowych! 🙂

wśród kukurydzy

Drugi dzień to powrót do Gdyni- również 90 kilometrów przepedałowanych własnymi siłami. Do końca zastanawiamy się, czy wszyscy damy radę, ale tak! Z odpowiednią liczbą przystanków po drodze każdy dał radę! Mieliśmy co prawda wizję, jak zgrzani do niemożliwości, spaleni słońcem wskakujemy dla ochłody do każdego napotkanego po drodze jeziora, ale nasza polska pogoda ma inne plany i kąpiemy się tylko raz, aby wakacyjnej tradycji stało się zadość. Może to i dobrze- wielogodzinna jazda w upale mogłaby nas zmęczyć ponadmiarowo…

praca z mapą

Dwa dni spędzone w stu procentach ze sobą to dzisiaj spore wyzwanie- jak się nie pokłócić w rodzeństwie (niewykonalne), jak dogadać, jak ustalić tempo jazdy (zawsze dla kogoś za szybko, dla innego za wolno), jak rozmawiać bez telefonów, jak wytłumaczyć rodzicom świat Tok-Toka, którzy znajomi są niebinarni… a przecież dopiero co to my- rodzice pokazywaliśmy tym maluchom świat…. Chwila- jakim maluchom??

usiądźcie równo do zdjęcia! 🙂
udało się ustawić równo 🙂

miasta

Bydgoszcz- Exploseum

Mieliśmy plan wybrać się do tajnej pohitlerowskiej fabryki zbrojeniowej już dawno (właściwie to chęć miała męska część rodziny), ale pandemiczne lockdowny zatrzymały nas wpół kroku i dopiero teraz przypomnieliśmy sobie o niezrealizowanym projekcie.

Chociaż Bydgoszcz od Gdyni dzielą niecałe trzy godziny jazdy samochodem, postanawiamy zrobić sobie wycieczkę z noclegiem. Wieczorne spacery po nieznanych nam miastach, odkrywanie ich zakamarków, miłych kawiarni i poznawanie atmosfery miejsca ma swój nieoceniony urok. Tym razem przypadkowo zaglądamy do Zimmer Caffe- zwykłej, wydawałoby się, kawiarni, jakich wiele w centrum. Tymczasem już od pierwszej minuty wiemy, że to nie jest sztampowe miejsce- a to za sprawą pracującego tam pana kelnera. Czy on tam jednak w ogóle pracuje? Powiedzielibyśmy, że raczej miło spędza czas z klientami tego miejsca. Zamawianie posiłku to była ledwie chwila w porównaniu z przemiłą dyskusją o… Kurniku, Australii, własnoręcznie zrywanych owocach i ciastach z Gdańska. Uwierzcie, nigdy i nigdzie nie spotkaliśmy takiego człowieka!- a spoglądając później na opinie w Internecie wiedzieliśmy już, że to nie przypadek- pan jest wizytówką tego miejsca.

Pobyt w mieście rozpoczynamy od wizyty w pokoju zagadek. Nie jesteśmy maniakami tych miejsc, ale rodzinny pobyt w escape roomie świetnie uczy współpracy, dogadywania się i dzielenia zadaniami. Nie ma w ekipie zgrania, chcecie się kłócić i spierać?- raczej nic nie osiągniecie. Po codziennych bojach o każdą drobnostkę w domu dobrze widzieć, że jednak porozumienie w rodzeństwie jest możliwe!

Niedziela to już główny punkt programu, czyli Exploseum. Mamy wątpliwości, czy to miejsce zainteresuje wszystkich, ale próbujemy. Nie zaczyna się zbyt ciekawie- wszystkie multimedia są wyłączone, a wzrok co chwila napotyka tabliczki: nie dotykać. Po pierwszej sali, ukazującej życie Alfreda Nobla w formie zapomnianych już w większości muzeów wielkich tablic z miliardem słów, jesteśmy trochę zdegustowani. Ile można stać przed gablotą, czytając życiorysy i dokonania największych nawet postaci?

Swoją drogą, perypetie miłosne Nobla bardzo nas zafrapowały 🙂

Całe szczęście, dalej było już nieco ciekawiej. Samo przechodzenie korytarzami między kolejnymi budynkami jest już przygodą. Betonowe tunele, ściany bez okien, metalowe schody- aż można się zmęczyć!

W kolejnych budynkach rozpoznajemy różne rodzaje broni, analizujemy kolejne etapy produkcji materiałów wybuchowych, poznajemy historię fabryki i przymusowo pracujących w niej ludzi, ale też i kolejne konflikty zbrojne na przestrzeni wieków.

Wśród posępnej tematyki broni biologicznej odnajdujemy i chwile beztroskiej radości docierając do sali z ultrafioletowym światłem. Zabawa lepsza niż w gabinecie luster!

Jak zwykle wszystko zajmuje nam więcej czasu niż w zapowiedziach. Dwie godziny nam nie starczyły. Ale w końcu gdzie mamy się speszyć? Chyba tylko z powrotem do miasta, pospacerować jeszcze chwilę po bydgoskich uliczkach.

Bez kategorii, góry

Karkonosze 2020

Po całej wiośnie w zamknięciu mamy chwilowe zawieszenie lockdownu. Hotele i pensjonaty znów mogą przyjmować turystów, wiec czym prędzej z tego korzystamy i na długi weekend czerwcowy wyskakujemy w Karkonosze.

Po kilku godzinach spędzonym w samochodzie na miejscu jesteśmy po południu i ruszamy na wycieczkę do Huty Szkła Kryształowego Julia. To zwykle ciekawe miejsca, gdzie przeszłość splata się z teraźniejszością, gdzie można podpatrzeć mało dziś popularne zawody. Niestety, ze względu na pandemie nie odbywają się warsztaty malowania czy grawerowania na szkle, ale przyglądamy się kolejnym etapom powstawania kryształowych cudeniek:

Do tego zajęcia trzeba mieć naprawdę silne płuca!
… a do tego dużo cierpliwości
za to zdjęcie w ramce może sobie zrobić każdy 🙂

Dwa kolejne dni spędzamy w górach. Niestety, na ten sam pomysł wpadają tysiące innych, spragnionych przyrody i wolności osób, więc na szlakach nie jest kameralnie. Trudno, w pięknych miejscach chcą być wszyscy.

Nie silimy się na oryginalne trasy- jeden dzień to sztandarowa Śnieżka, która ponoć ostatnio urosła o metr drugi- Szrenica. Ale przede wszystkim skałki, na które można do woli wdrapywać się, wspinać, chodzić, siadać i podziwiać widoki.

Na koniec krótkiego wypadku zahaczamy o kopalnię uranu w Kowarach. Po trasy turystyczne w takich miejscach coraz częściej oprowadzają prawdziwi pasjonaci, więc przechadzka jest fascynująca, momentami wesoła, dla wszystkich przyjemna. Oglądamy zatem bogatą kolekcję szkła uranowego, przypominamy sobie to i owo z historii najnowszej i… wsiadamy do auta w drogę powrotną!

miasta

Toruń 2019

W Toruniu byliśmy już wiele razy, ale jakoś wcale nam to nie przeszkadza. Lubimy tam wracać- lubimy wąskie uliczki Starego Miasta, przechadzki po zmroku po oświetlonym rynku,możemy po wielokroć oglądać seanse w planetarium. Kiedy więc zastanawialiśmy się, jakie miasto wybrać na świętowanie dziesiątej lokalizacji Parkrunu- Toruń wydał się idealny.

Zwykle spędzamy w mieście cały dzień, ale bez noclegu. Tym razem nie chcemy się spieszyć, zjawiamy się więc na Wisłą w piątkowy wieczór. Wybieramy jeden z wieeeelu hoteli tuż przy Rynku i ruszamy na przechadzkę. Szlak wyznacza książka „Z Sakiewką po Toruniu”- przewodnik dla dzieci, z którym w ręku przemierzać można toruńskie zakamarki rozwiązując kolejne zadania. Cały weekend przypominamy sobie związane z miastem legendy, poznajemy ciekawostki, spacerujemy wyznaczonym szlakiem. Książeczka jest oczywiście dla młodszych dzieci- niestety, podobne publikacje dla młodzieży czy dorosłych to jeszcze na naszym rynku turystycznym czarna dziura. Maluchom dedykowane są już dziesiątki pozycji- podobne zeszyty mamy z Wrocławia, Poznania czy Krakowa, ale ciekawe opracowania skierowane do nastolatków to wydawnicze wyzwanie na przyszłość. Choć tak naprawdę szkielet już jest- wystarczy tylko zmienić poziom trudności zadań.

Książkowy kupiec Sakiewka prowadzi nas po atrakcjach miasta

Sobotę rozpoczynamy od Parkrunu- przebiegamy pięć kilometrów w lesie na Skarpie- w najliczniej zamieszkałej dzielnicy miasta. Oto koniec naszego wyzwania: „10 lokalizacji Parkrunu w 2019 roku” ! W naszym kraju ten cosobotni bieg odbywa się już w 71 miejscowościach, więc mamy dużo przestrzeni do wymyślania kolejnych biegowo-turystycznych wyzwań 🙂

Wyzwanie zakończone!

W każdym razie wybiegani, wykąpani i żądni kolejnych doświadczeń odwiedzamy obowiązkowy punkt programu: Planetarium. Jeszcze kilka lat temu musieliśmy wystać swoje w kolejce- dziś w domu możemy po obejrzeniu zwiastunów wybrać projekcję i zarezerwować bilety. Tak naprawdę wszystkie seanse są rewelacyjne- każdy dotychczas obejrzany możemy polecić. Te bajowe już za nami, ale dla starszych dzieci i dorosłych też jest szeroki wybór.

Dosłownie naprzeciwko planetarium znajduje się Piernikarnia. To już trzecie tego typu miejsce w mieście. Żywe Muzeum Piernika odwiedziliśmy kilka razy lata temu, Muzeum Toruńskiego Piernika jeszcze na nas czeka, tym razem postanowiliśmy zbadać to miejsce. Potencjał turystyczny tego miasta jest chyba niewyczerpany, skoro na tak małej przestrzeni mogą współistniej trzy tak podobne do siebie placówki! W każdym razie pierniki upieczone, receptury przypomniane, a dzieciom najbardziej spodobał się kącik do przebierania się w najrozmaitsze stroje.

Rzadkie chwile, kiedy Tadzio pracuje w kuchni
Przebieranki!

Sobotnie popołudnie to już wizyta w Niewidzialnym Domu. Po wizycie w warszawskiej Niewidzialnej Wystawie wiemy, czego się spodziewać, ale i tak miejsce znowu robi na nas duże znaczenie. Przyzwyczajeni do życia w świecie, gdzie spotykając osoby niewidome możemy pomóc im poruszać się w doskonale nam znanym terenie, nagle na godzinę przenosimy się w świat, w którym to my- widzący, stajemy się zagubieni, bezradni i zdezorientowani. Niewidomy przewodnik ze spokojem i cierpliwością pokazuje nam świat, którego zobaczyć nie można. Po tej wizycie zupełnie inaczej postrzegamy tkankę miejską, ale też doceniamy banalny dotąd dar- widzenia.

W środku, z oczywistych względów, zdjęcia trudno byłoby zrobić- wiec fotografujemy się przed wejściem. Doceniajmy, że możemy te zdjęcia widzieć!

Gdyby to nie był listopad, wieczór z pewnością spędzilibyśmy na pokazie fontanny multimedialnej, te jednak kończą się wraz z październikiem. Na pewno jednak nie przepadnie nam wizyta tamże, bo z pewnością do Torunia jeszcze wrócimy. W końcu pozostało jeszcze kilka miejsc do odwiedzenia, a kto wie, jakie nowe powstaną w kolejnym roku?

góry, Wszystko

Worek Raczański 2019

Skończyło się planowanie wakacji przez rodziców. Każdy, kto dzieli dom z nastolatkami wie doskonale, że to nie wypali. Kiedy zatem wiosną rozpoczynamy debatę „Co robimy w wakacje?”, czas jej trwania (jakieś pięć minut) zaskakuje nas całkowicie. Jadzia proponuje bez chwili zastanowienia: Ja chcę jechać w góry z plecakiem!, innych propozycji brak, a jej wniosek zostaje przyjęty przez aklamację. Jesteśmy trochę w szoku, sądziliśmy, że nadchodzi czas leniwego wylegiwania się na jakiejś chorwackiej plaży, ale widocznie to jeszcze nie ten etap. (Tadzio dopiero później stwierdzi, że zgodził się odruchowo, bez dogłębnego przemyślenia sprawy)

Szukając pomysłu na zeszłoroczną trasę (w rezultacie wygrał wówczas Mały Szlak Beskidzki), zastanawialiśmy się na Workiem Raczańskim w Beskidzie Żywieckim- jednym z nielicznych miejsc, gdzie można spędzić kilka dni bez schodzenia w doliny i spać w namiocie. Postanawiamy więc ów pomysł zrealizować teraz. Wiemy, że świat nastolatków coraz bardziej odrywa się od naszego i tak naprawdę dzieci najchętniej jeździłyby gdzieś z rówieśnikami. Proponujemy, aby wzięli ze sobą kogoś, jeśli chcą. Chcą- i na ten wyjazd nasza rodzina trochę się powiększa:

Dzień pierwszy

PKP za bardzo nie ułatwia – starzy chyba nie jesteśmy, ale pamiętamy jeszcze czasy, gdy do Zwardonia dojeżdżaliśmy bezpośrednio z Gdyni. Tym razem nie ma takiej opcji. Czekamy na przesiadkę w Tychach (wiecie, że to jedno z trzech w Polsce miast, gdzie jeżdżą trolejbusy?- ale ponieważ jesteśmy z Gdyni, ten widok nie robi na nas wrażenia. Bardziej egzotyczne są dla nas tramwaje.) i na szlak w Zwardoniu wychodzimy dopiero w południe. Mamy przed sobą jakieś sześć godzin marszu. Pierwszy dzień jest najcięższy- nie dość, że ciut niedospani po podróży, że jeszcze bez kondycji, to cały czas pod górę- musimy dostać się na grzbiet, aby przez kolejne dni już nim wędrować. Mijamy Dworzec Beskidzki- świetne miejsce dla rozpoczynających wędrówkę. Kiedyś tu nocowaliśmy, ale od ośmiu lat budynek stoi opuszczony czekając na chętnych do prowadzenia schroniska. Póki co, takowych brak… Idziemy, choć nie jest lekko. Pogoda wyjątkowo piękna, ale gorąco. Krople potu płyną pod plecakiem, nogi zmęczone, a tu podejście za podejściem, zdające się nie mieć końca. Jak co roku, nadchodzi kryzys pierwszego dnia- ale wiemy, że to normalne. Nie ma nikogo na szlaku, jesteśmy prawie sam na sam z górami. Cudnie!

Pod wieczór docieramy do schroniska na Wielkiej Raczy. Przeżywamy kulinarne zadziwienie, kiedy zamówione przez nas pierogi z jagodami podane są bez śmietany ani cukru, za to… polane masłem. Chyba to jednak do nas nie przemawia…

Dzień drugi

rozpoczynamy od podziwiania panoramy z platformy widokowej na szczycie. Poprzedniego dnia zmęczenie mocno dawało się we znaki, ale dzisiaj wszyscy spoglądają w dal z zapartym tchem. Wspominamy wczorajszą wędrówkę i palcem rysujemy na horyzoncie dzisiejszą trasę. Choć godzinowo jest podobnie, to poruszamy się już bez większych podejść, niebieskim szlakiem granicznym. Zbyt daleko jednak nie odchodzimy- niemal od razu przyzywają nas piękne pola jagodowo- malinowe. Ciężko nie skorzystać, więc tempo marszu zdecydowanie nie powala. Po południu docieramy do schroniska na Przegibku, gdzie planujemy obiad. Po sytym posiłku już chcemy ruszać dalej, ale nagle pani woła do siedzących obok nas turystów: Kawa mrożona!!! Taka pozycja w górskim menu nawet nie przyszła nam do głowy, ale cóż może być piękniejszego w upalny dzień, po kilku godzinach marszu? Zamawiamy również- i polecamy.

Na Przegibku – tu można zamówić nie tylko smaczny obiad, ale i kawę mrożoną

Mamy zamiar szybko dojść na nocleg pod Rycerzową, ale przy rezerwacie Dziobaki znowu usidlają nas jagodziska. W kilka minut zbieramy pełną menażkę z myślą o jutrzejszym śniadaniu. Rezerwat podobno chroni buczynę i jaworzynę, aczkolwiek ilość leżących wokół ściętych drzew mocno nas zadziwia. Niestety, drzewa pozostawione w poprzek szlaku będą nam towarzyszyć niemal do końca dzisiejszej wędrówki, mocno nas spowalniając.

Widok bacówki pod Rycerzową witamy w końcu entuzjastycznie.

Ostatnie podejście- za tym wzniesieniem już widać bacówkę

Okazuje się, że z powodu trwającej suszy prysznice są nieczynne i w ogóle wodę musimy mocno oszczędzać, ale to nic- raźno zabieramy się do rozstawiania namiotów. Kiedy tylko wyjmujemy tropik, natychmiast obsiadają go niezliczone w swej ilości hurtnice. Jasnozielony kolor tropiku mocno przypada im do gustu i, choć nie gryzą, ich ilość sprawia, że czujemy się nieswojo. Zbijają się w kulki i staczają z dachu namiotu. Wolimy jednak spać bez ich towarzystwa- zwłaszcza tak licznego, więc musimy bardzo uważać przy każdym odpinaniu zamka.

Jak zawsze zdjecia nie oddają rzeczywistości, ale mniej więcej taki mamy cętkowany namiot

Śpimy spokojnie aż/ tylko do wpół do pierwszej, kiedy to budzą nas pierwsze błyski nadchodzącej burzy. Przez kolejne półtorej godziny grzmi, pioruny walą gdzie popadnie, wiatr spłaszcza namioty jak naleśniki, a ściana deszczu bezlitośnie siecze materiał, szukając słabszych szwów. Bez szans na spanie w tym huku, ale wrażenia niesamowite. No i sprawdzian sprzętu- zdany na szóstkę!

To gdzie my właściwie jesteśmy?…

Dzień trzeci

planujemy początkowo spędzić na dalszej podróży wzdłuż granicy, jednak rozmowy z turystami spotkanymi w bacówce skłaniają nas do zmiany planów. Podobno szlak niebieski jest tak zawalony drzewami, że po pierwsze trzeba doliczyć ze trzy godziny do planowanego czasu przejścia, a po drugie- marna to przyjemność. Widok zmizerowanych piechurów zdecydowanie to potwierdza. Niechętnie, ale jednak postanawiamy iść za głosem rozsądku i na Krawców Wierch dojść przez doliny. Trudno- czeka nas męczące dla nóg zejście, a później równe mozolne podejście, ale zrekompensujemy to sobie lodami w sklepie w Glince. Pracując nad zmianą planów trasy, pochyleni nad mapą, nie zauważamy wizyty kóz, które po cichutku i ukradkiem zajmują się starannie naszym śniadaniem. Owsianka, zupki chińskie, wczoraj z takim trudem zebrane jagody- wszystko smakuje im wybornie. W ostatniej chwili trochę dało się uratować 🙂

Nie wiadomo- śmiać się, wyrywać, co nasze, a może uciekać?

Mimo to jesteśmy później tak głodni, że przed dojściem do bacówki robimy jeszcze przerwę na zupki- najlepsze, bo gotowane przy samym szlaku. Dobrze, że na Krawców Wierchu nie ma problemów z wodą ani też burzy- spokojnie możemy odespać nieco zarwaną noc.

Dzień czwarty

i już ostatni postanawiamy wykorzystać na całego.

Poranne planowanie trasy

Chociaż więc z mapy wynika jasno, że dzisiaj trasa pod Pilsko zajmie niewiele czasu, wychodzimy na szlak wcześnie. Plecaki już lekkie, większość prowiantu zjedzona, mięśnie wzmocnione, idziemy spokojniutko. Wokół po prostu granatowo- zza jagód wielkich niczym borówki amerykańskie niemal nie widać zieleni liści. Jeden krzaczek to jeden kubek. Ciężko zliczyć, ile robimy takich jagodowych postojów. Powoli dochodzimy do wniosku, że bez względu na to, o której godzinie ruszymy w trasę i ile będzie przed nami kilometrów, to i tak za każdym razem na miejsce noclegu dojdziemy dopiero po siedemnastej. I tak też się dzieje, ale wartością jest wszakże wędrowanie po gorach, nie zaś jak najszybsze dotarcie na nocleg. Na Hali Miziowej jemy najdroższy na tym wyjeździe obiad i rezerwujemy najtańsze miejsce pod namiot.

Po raz kolejny jesteśmy jedynymi namiotowymi turystami i czujemy się troszkę jak dinozaury, gdy przechodzące obok dzieci krzyczą do rodziców: A oni śpią pod namiotem! Na zakończenie wyprawy wędrujemy, po raz pierwszy bez plecaków, na szczyt Pilska, by nasycić się widokiem zachodzącego słońca. Na górze spotykamy kilkunastu takich samych zapaleńców- więcej, niż od pierwszego dnia wycieczki. Nigdzie nam się nie spieszy, oglądamy na niebie wieczorny spektakl słońca i księżyca, robimy sesję zdjęciową we wszystkich możliwych konfiguracjach. Do śpiworów wsuwamy się już całkiem po ciemku.

Cała rodzina- choć mama trochę się chowa
Ale romantyczne, co?
Zabawy z księżycem

Dzień piąty

to powrót do cywilizacji. Po śniadaniu schodzimy do Korbielowa mijając po drodze dziesiątki turystów wytrwale wspinających się na Pilsko. O ile wielodniowe wycieczki z nocowaniem w górach odchodzą do lamusa, to kilkugodzinne wypady z doliny na pobliski szczyt nadal cieszą się popularnością.

Na potokiem- miło się siedzi, ale gdy trzeba przejść wąską kładką, z plecakiem i bez barierki, wcale nie jest tak łatwo

Jeszcze tylko ostatnia fotografia przy urokliwym przejściu nad rzeką i- stajemy na przystanku PKS, skąd mamy zamiar załapać się na jakiś autobus do Żywca. Niestety, choć na wywieszonych w schronisku rozkładach jazdy PKS odjeżdża w zasadzie co chwilę, rzeczywistość nie wygląda już tak różowo. Kierowcy busów korzystają z tego, polecając swoje usługi strudzonym wędrowcom- wystarczy zadzwonić i zamówić. Tak też czynimy i po godzinie wsiadamy w Żywcu do pociągu. Choć temperatura specjalnie się nie zmienia, bardzo wyraźnie czujemy skwar miasta- słoneczny żar zwielokrotniony odbijaniem go przez mury domów i ulice prawie nie pozwala oddychać. Jak miło było na górskich szlakach, w cieniu drzew…. Do zobaczenia za rok! Wracamy do Gdyni, naładowani dobrą energią, spokojem, zrelaksowani i z nowymi siłami do wędrówki przez życie.

Puścić, czy nie puszczać?

miasta, parki rozrywki i inne ciekawe miejsca, Wszystko

Żywe Muzeum Ceramiki w Bolesławcu

Dziesiątki razy przejeżdżaliśmy koło Bolesławca. Tablice doń kierujące mijaliśmy jednak nie skręcając, bo:

a) jest już wieczór, a my po całym dniu w samochodzie właśnie dojeżdżamy w góry

b) jest wczesny ranek, a przed nami cały dzień w samochodzie w drodze powrotnej z gór do domu

W tym roku ma być podobnie, ale mama się upiera i rezerwuje zwiedzanie manufaktury lekceważąc wszystkie głosy zdrowego rozsądku.

Ceramiczna przygoda – coś dla nas!

Wchodzimy do muzeum przez sklep z ceramiką, który od razu wprowadza nas w odpowiedni klimat. Dziesiątki wzorów i nieskończenie wiele kształtów cieszy oko i chciałoby się wykupić pół sklepu. My mamy wystarczająco duże zasoby porcelany z naszej kaszubskiej Lubiany, ale dajemy się skusić na ceramiczne spinki do włosów oraz kolczyki.

O 11ej przychodzi po nas pani oprowadzająca i ruszamy oglądać kolejne fazy produkcji. Podglądamy pracę pana formującego dzbanuszki z surowej gliny, przechodzimy obok punktu doklejania uszek (doklejania, choć bez kleju), później punkt polerowania i sprawdzania. Tosia z upodobaniem łamie nieudane talerzyki, które czekają na ponowne zmielenie i uformowanie.

Zwiedzanie jest ciekawe, kiedy można zajrzeć w każdy kąt

Po pierwszym wypaleniu powstaje biskwit i wraz z nim przechodzimy do pracowni zdobniczej. Jest niedziela, więc i ruch niewielki, ale dzięki temu na spokojnie przyglądamy się pracującej pani. Wydaje się, że z ogromną łatwością dotyka wielkiej dyni małym stempelkiem z gąbeczki, w ciągu zaledwie chwili uzyskując równiuteńki wzór. Wydaje się banalnie łatwe! Teraz jeszcze tylko szkliwienie, kolejne wypalanie i… gotowe. My przechodzimy przez ten proces w pół godzinki, w praktyce każdy przedmiot powstaje w ciągu dwóch dni.

Ozdobienie jednej takiej dyni zajmuje około godziny
Charakterystyczny kobalt przed wypaleniem ma taką oto, jasnofioletową barwę

Po zadaniu tysiąca dodatkowych pytań wychodzimy z zakładu produkcyjnego, by teraz samemu przekonać się, jakie to proste zadanie, wykonać samemu takie dzieło sztuki. Przed nami filiżanki, stempelki, pędzle i farby, które wraz z nieograniczonymi zasobami kreatywności mają zaowocować dziełem sztuki. Cóż. Po jakiś dziesięciu minutach załamana Jadzia zanosi się płaczem nad rozmazanymi na filiżance literami. To nie komputer- nie ma przycisku „cofnij” ani „delete”…. Dobrze, że pani prowadząca warsztaty ratuje cacko Jadzi i może zacząć jeszcze raz- tym razem nad wyraz uważnie, każdy ruch próbując najpierw „na brudno”. To, co w manufakturze wydawało się proste i nieskomplikowane, teraz ukazuje swoje prawdziwe oblicze. Każdy ruch wymaga skupienia, wytrwałości precyzji, delikatności i zdecydowania zarazem. Jednym słowem, wszystkiego tego, czego dzisiejszym smartfonowym nastolatkom brakuje 🙂

Pełne skupienie, nawet na kłótnie nie można sobie pozwolić

Przed rozpoczęciem pracy wydaje nam się, że pół godzinki nam wystarczy. Jesteśmy w błędzie- trzeba liczyć co najmniej godzinę… dobrze, że nikt tu nie pogania i każdy może pracować w swoim tempie. Tylko droga do domu jakoś nie chce się skrócić, więc wyjeżdżając z Bolesławca o 13ej wiemy już, że dojedziemy do Gdyni bardzo późnym wieczorem. Coś za coś- w tym wypadku na pewno nie żałujemy przeznaczonego na zwiedzanie czasu.

A w czwartek rankiem kurier puka do drzwi naszego domu przywożąc gotowe, błyszczące, samodzielnie wykonane cuda:

miasta, Wszystko

„Kto ukradł zamek?”, czyli rodzinne zwiedzanie Zamku Czocha

Przez cały lipcowy tydzień jeździmy rowerami po single trackach w okolicach Świeradowa Zdroju – i co wieczór przechodzimy obok plakatu promującego zwiedzanie położonego niedaleko Zamku Czocha. Zwiedzanie zwykłe, nocne- jakie kto sobie życzy. Skuszeni ofertą, wybieramy zwiedzanie dla rodzin o intrygującej nazwie „Kto ukradł zamek?”.

Parkingów pod zamkiem jest kilka, a wszystkie darmowe- to dobry znak! Kupujemy bilety i… utykamy w dzikim tłumie. Okazuje się, że owszem, limit zwiedzających w tej formie jest, ale według pani w kasie wynosi… 110 osób. Kiedy o 19.30 pojawia się książę Kasper von Nostitz, właściciel zamku przybyły z XV wieku, musi się mocno nakrzyczeć, aby ludzie w ogóle go zauważyli. Książę nie zauważa, że pomylił czasy, znalazł się w XX wieku i stanowczo żąda kolacji. Przewodnicy częstują go batonikami i colą, które jednak nie zyskują uznania, a książę postanawia wrócić do swego zamku. Stojąc w czwartym rzędzie nie sposób usłyszeć, dlaczego, ale zamek jest oblegany. Rzucamy się zatem wszyscy na zamkowy most przyglądając się atakowi (lub też odsieczy) – jest głośno, strzelanina jak należy, dym i huk- w środku panoszą się wrogowie. Nic to- dzieci dostają taran i szturmem odbijają zamek.

Nasza Tosia jako trzecie dziecko w rodzinie musi umieć się przepychać i jakoś udaje jej się zająć dobre miejsce- ale sam szturm może obejrzeć tylko pierwszych piętnaście osób
Oglądamy atak na zamek. Na tym moście można usłyszeć jęk żałobników- ale doczytaliśmy to dopiero po powrocie

Dobry początek, ale na tym się niestety kończy. Podzieleni na dwie grupy (według nas nadal zbyt liczne) zwiedzamy zamkowe komnaty. Naszym zadaniem jest łapanie pasibrzuchów- zakapturzonych postaci złodziejaszków. (co mają wspólnego z księciem- nie wiemy do dziś). Małe dzieci się boją, nastolatki już w takie zabawy nie wchodzą, zainteresowane pozostają więc tylko te w wieku wczesnoszkolnym. Odnajdujemy kolejne tajemne przejścia (to chyba najbardziej charakterystyczne i rozpoznawalne miejsca w zamku), ale o dziwo o mijanych komnatach nie dowiadujemy się niczego. Powoli zaczynamy mieć wrażenie, że nasza podróż to sceny z dzisiejszych gier komputerowych- coś musi się ruszać (wyskakujące zza drzwi pasibrzuchy), musi być głośno i musimy dotrzeć do celu.

Posłusznie idziemy za księciem na zamek – jeszcze wtedy wydaje nam się, że wiemy, po co

Po godzinie wracamy do punktu wyjścia i spotykamy się z drugą połową zwiedzających. Z balkonu sali balowej oglądamy, jak książę miota się tu i tam próbując złapać pasibrzuchy. Te biegają równie chaotycznie jak ona, ale i tak udaje im się ukraść wszystkie leżące na stole warzywa. Prawdopodobnie to było ich celem gry, bo książę stwierdza, że oto musi wracać do własnych czasów i żegna nas serdecznie. Na tytułowe pytanie: Kto ukradł zamek? nie poznajemy odpowiedzi, ale zostajemy zaproszeni na poczęstunek. Zamkowi kucharze nie wyliczyli, ile dobra potrzeba dla kilkudziesięciu osób, więc na chleb ze smalcem załapuje się tylko pierwsza dwudziestka. Reszta może otrzymać suchą pajdę.

Troszeczkę tu ciasnawo… może przewodnik nic nie opowiada, bo i tak mało kto go usłyszy?

Zapada zmrok, opuszczamy zamek i zastanawiamy się, czy żałować, że nie przyszliśmy na nocne zwiedzanie, czy też jest ono równie przereklamowane.

Niegrzeczne dzieci można zamknąć w klatce

Podsumowując:

  • jest pomysł na rodzinne zwiedzanie, stroniące od nudnych wywodów i dziesiątków dat, szkoda tylko, że ktoś nie zauważył, że pomiędzy natłokiem informacji a ich brakiem jest jeszcze spora przestrzeń do skrótowego, acz ciekawego przedstawienia historii zamku. Jednym słowem: pomysł wymaga dużego dopracowania
  • setka osób biorąca naraz udział w zwiedzaniu to niewypał. Dzieci, które niekoniecznie przepychają się do przodu, najprawdopodobniej po prostu nic nie zobaczą. Lepiej dla zamku zarobić ciut mniej, ale tak, by zwiedzający byli zachwyceni- tutaj tego dążenia nie widać
  • choć zwiedzanie skierowane jest do rodzin, żadnych zniżek nie ma. Za cztery osoby płacimy więc 140 zł- dużo więcej niż za „zwykłe zwiedzanie” zamku dodatkowo z multmedialną salą tortur i gabinetu osobliwości, bo tam już ulgi obowiązują (dlaczego?- cały czas nas to nurtuje)
  • choć Zamek Czocha jest jednym z najbardziej obrośniętych w legendy, to przewodnik wspomina tylko o jednej – dopiero po powrocie czytamy pozostałe, choć czytane z monitora komputera nie mają już takiego uroku
  • sam zamek jest piękny i na pewno warto go zobaczyć! Czy w tej formie?- tę decyzję każdy niechaj podejmie sam
parki rozrywki i inne ciekawe miejsca, Wszystko, zagranicznie

Majówka na zachodzie

Długi weekend majowy. Przedsmak wakacji. Kilka wiosennych dni na złapanie głębszego oddechu. W końcu można ruszyć gdzieś nieco dalej od domu nie na wariackich papierach. W ogóle wolałabym, zamiast dwumiesięcznych wakacji, system wolnego tygodnia raz na sześć tygodni, ale póki co, korzystamy z tego, co mamy.

Tym razem łączymy dwa miłe miejsca tuż za naszą zachodnia granicą…

Kulturinsel Einsiedel – byliśmy tu już dwa lata temu (https://wnogi.home.blog/2017/06/02/kulturinsel-einsiedel-domki-na-drzewach-i-park-przygody/ ), ale chętnie wracamy. Tym razem nocujemy w domku Thora Alfonsa- dokera, w którego mieszkaniu czujemy się… jak na statku. Już samo spanie w domku, w którym nie ma chyba ani jednego kata prostego, ani jednego równego okna, kąpie się w drewnianej balii, a do łóżka wchodzi się po drabinie, jest przygodą samą w sobie!

Jedna z trzech niebieściutkich sypialni

Poza tym (no i niesamowitym śniadaniu), spędzamy kilka godzin na poznawaniu zakamarków parku. Najbardziej inspirują nas:

  • ogromna huśtawka, bez żadnych ograniczników. Można się na niej rozbujać do wysokości kilku metrów. Na żadnym placu zabaw nie widzieliśmy takiej.

* wieloosobowe bujaki. Cztery, pięć, sześć osób bujających się naraz? – nie ma problemu. Można się maksymalnie przytulać, ślizgać, przetaczać i spychać. Normalnie rodzicielstwo bliskości nie tylko dla niemowląt.

chociaż huśtawki są wielkie, rozbujać je może bez problemu jedna osoba
  • podziemne tunele i przejścia. Ze względu na całkowitą ciemność tam panującą marnie z fotografiami, ale użycie betonowych rur, łańcuchów, kilkumetrowych studni do budowy krainy zabaw dla dzieci fascynuje nas cały czas. Kto za mały, kto się boi- zostaje na zewnątrz. Znane nam place zabaw są do bólu bezpieczne, plastikowo-piankowe, dla maluszków atrakcyjne, ale młodzież nie ma tam czego szukać. Tu spotykamy całe grupy nastolatków, z czołówkami na głowach, bawiących się, ile wlezie.
Co tam na dole? Nie wiadomo- ciemno całkowicie, w dodatku nie wiadomo, dokąd ten tunel prowadzi
jedno z miliona wejść do tunelu
dorośli, niestety, wszędzie tu muszą się czołgać
  • druciane tunele wysoko w koronach drzew, mostki miedzy drzewami, wysokie drabiny bez poręczy. U nas place zabaw ograniczają się maksymalnie do dwóch metrów wysokości. Tutaj- na tym poziomie dopiero zaczyna się zabawa!
Masz lęk wysokości? To lepiej tu nie wchodź…
Wejścia do kolejnych domków znajdują się w najmniej spodziewanych miejscach

Mimo że niedużo zmieniło się tu od naszego poprzedniego pobytu, bawimy się świetnie. To nie jest miejsce, gdzie rodzice odpoczywają, a dzieci grzecznie bawią się nie przeszkadzając dorosłym (choć pewnie i w takiej konfiguracji można się odnaleźć). Tu wyciąga się z zamknięcia swoje wewnętrzne dziecko i bez kompleksów i zahamowań szale wspólnie. Zacieśniając więzy.

Wybawieni maksymalnie odwiedzamy drugą atrakcję turystyczną, położoną całkiem niedaleko- Tropikalną Wyspę. Od dobrych kilku lat się tam wybieraliśmy, ale zawsze było za daleko i za drogo. W końcu, w ostatniej chwili (Tadzio w listopadzie skończy 15 lat i według cennika stanie się dorosły) udaje się i oto jesteśmy.

Na temat samego aqaparku nie ma co się rozpisywać, bo wszystkie informacje można znaleźć bez trudu. Loty balonem sobie odpuszczamy, nie korzystamy również z gry w mini golfa ani nie przesiadujemy godzinami w kafejkach. Za to niemal cały czas spędzamy w wodzie:

  • ze zjeżdżalni urzeka nas najbardziej ta z pontonami- szybka, ale bez przesady. Co ważne, na dole każdy grzecznie oddaje kolejnej osobie trzymany przez siebie ponton. Przy najmniejszym problemie podchodzi ratownik i z iście niemiecką precyzją ustawia wszystkich równiusieńko.
  • większość czasu spędzamy na dworze- niewielka zjeżdżalnia, z której zjeżdżać można na milion sposobów i rewelacyjna dzika rzeka trzymają nas dobre trzy godziny. I właściwie chętnie posiedzielibyśmy dłużej.
Wszyscy z uwagą obserwują, czy tym razem mamie uda się zjechać z wodospadu kończącego dziką rzekę w jakiejś normalnej pozycji. Nic z tego.
Zjeżdżalnia rodzinna. Wielorodzinna.

główny basen najprzyjemniejszy jest późnym wieczorem, przepięknie podświetlony oraz do południa, kiedy jest jeszcze mało osób, a dużo miejsca. Koło szesnastej nawet nie patrzcie w tamtą stronę.

Wszyscy mamy skojarzenie z filmem „Truman show”. Podpływamy do końca świata, ale wyjścia za kulisy nie ma.

Gdy robi się tłoczno, ruszamy do strefy saun, gdzie jest dużo zaciszniej. Dla dzieci jest to pierwsza wizyta. Najpierw trochę wstydu i niepewności, ale po pobycie w kilku rodzajach każdy ma swoją ulubioną. Dziewczyny najbardziej pokochały balię z lodowatą wodą 🙂

Śpimy na miejscu obawiając się trochę zaduchu i hałasu. Jednego i drugiego nie doświadczamy w ogóle. Pewnie w namiotach są to problemy, ale w pokojach- rewelacja. Śniadanie do tanich nie należy, ale tak wielkiego wyboru pysznych dań chyba jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Starcza do kolacji 🙂

Podobno kończy się budowa Park of Poland- wtedy będzie bliżej. A może i nawet taniej?…

miasta, parki rozrywki i inne ciekawe miejsca, zagranicznie

Warner Bros – wizyta w świecie Harrego Pottera

Mamy w domu dwie maniaczki Harrego Pottera. Wielu rodziców wie doskonale, co to oznacza: każdy tom przeczytany zyliard razy, każda inna książka porównywana z „Harrym” (porównanie tendencyjne, rzecz jasna, żadna się nie umywa), sprawdzanie, ile razy można obejrzeć ekranizację ulubionej części (obawiam się, że nieskończoną ilość razy). Po pewnym czasie dochodzą zakupy kolejnych gadżetów – ubrania w barwach preferowanego domu, różdżki, szaty i wszystko inne, co tylko da się zdobyć. Wiadomo było zatem, że prędzej czy później nadejdzie chwila, gdy zapragną pojechać do studia Harrego Pottera w Anglii- miejsca kręcenia filmu. To znaczy, chciały od dawna, ale bez mocnych nacisków. W końcu, po którymś biadoleniu powiedzieliśmy jasno: To droga impreza, ale jeśli zapłacicie (dzieci) za bilety wstępu, to dopłacimy (rodzice) za wszystko inne . Myśleliśmy, że zabójcza kwota 140 funtów za wejście ostudzi ich zapał- szybko się jednak przekonaliśmy, że jesteśmy w błędzie. Tadzio, który oszczędzać nie lubi i nie umie, zrezygnował, ale dziewczyny pewnego dnia przyszły, powiedziały, że już i… usiedliśmy przed komputerem, by kupić bilety.

Ponieważ ferie mamy zajęte, jedyna możliwość to weekend w Londynie. Wylatujemy z Gdańska w piątkowy wieczór i po lekko opóźnionym locie i dłuższym niż planowaliśmy oczekiwaniu na autobus , o północy meldujemy się w hotelu. Ciekawie wędruje się w nocy po Londynie. Miasto absolutnie nie jest uśpione, z wyjątkiem zawiniętych w białe kołdry postaci, w równych rzędach leżących na posłaniach z kartonów.

Rano, podekscytowani, ruszamy na dworzec Euston. Wystraszeni mrożącymi krew w żyłach opisami na innych blogach zakupiliśmy bilety na pociąg w domu, przez internet. Bilety są „anytime”, więc nie musimy drżeć, czy się spóźnimy. Jak wiele obaw, te okazują się płonne. Owszem, numer peronu rzeczywiście pojawia się na wyświetlaczu dopiero chwile przed odjazdem pociągu. Z tym, że ta chwila to 10 minut, a peron znajduje się ze trzy minuty od tablicy. Normalnie jeszcze ze trzy rozdziały „Harrego” zdążylibyśmy przeczytać. Połączenia do Watford są w sobotę co kilkanaście minut. Wsiadamy do eleganckiej podmiejskiej kolejki. Nie sposób się zagapić- jeszcze przed otwarciem drzwi donośny głos płynący z głośników informuje nas, że kto do Harrego, ten wysiada tutaj. Po kwadransie jazdy jesteśmy. Wychodzimy przed budynek i już widzimy przystanek autobusowy. Oklejony plakatami, obstawiony panami porządkowymi nie pozwala się zgubić. Jadzia, opanowując nieśmiałość kupuje bilety, wchodzimy rzecz jasna na piętro autobusu i… jazda!

Przed budynkiem wymieniamy przesłane nam mailowo potwierdzenie zakupu na bilety (tych nie można kupić na miejscu) i po sprawdzeniu przez ochronę, że nie wnosimy bomb ani karabinów rozpoczynamy zwiedzanie.

My, rodzice, nie pałaliśmy dotąd przemożną chęcią przyjazdu tutaj, a spojrzenie na odcisk dłoni Daniela Radcliffe`a nie było naszym życiowym marzeniem. A jednak jesteśmy tym miejscem zauroczeni na równi z Jadzią i Tosią, choć z różnych przyczyn.

Wędrujemy niespiesznie po wszystkich zakamarkach. Możemy przyjrzeć się tym detalom scenografii, które dopracowane w najmniejszych szczegółach, w filmie pojawiają się jedynie na kilkanaście sekund. Oglądamy projekcje ukazujące sposób montowania kolejnych scen czy wnikające w pracę grafików komputerowych. Tosia odczytuje lekko osmoloną kartkę, którą wyrzuca z siebie czara ognia. Drobiazgowo przyglądamy się maskom, sztucznym rękom, wnętrzom Hogwardu, strojom…

Tosia przy wejściu dostaje książeczkę- paszport z zadaniami do wykonania. Znajduje w niej wskazówki dotyczące miejsc, gdzie ukryte są złote znicze (zadaniem jest znalezienie wszystkich trzynastu) oraz puste pola do odbicia sześciu pamiątkowych pieczęci. Ostatniego znicza szukamy wszyscy chyba z kwadrans, ale nie ma opcji, że odpuścimy 🙂

Z internetowych poszukiwań wynikało, że na zwiedzanie potrzeba nam będzie jakieś 2-4 godziny. Do teraz nie wiemy, jak może się to udać. My wyszliśmy dokładnie po pięciu i pół, a wcale nie zobaczyliśmy wszystkiego…

Gabinet profesora Snape’a
stół zmieniający perspektywę – również dzięki niemu Hagrid wydawał się jeszcze wiekszy
oko w oko z aragogiem
Hardodziób- odkłoni się, czy nie?
No to ruszamy! Pociąg już odjeżdża!
Nocny Rycerz niestety nie kursuje…
te kadry zna chyba każdy
jedyny element zamku, który został wybudowany na potrzeby filmu
No to jazda!
Zabawa (ze) Zgredkiem – robi to, co my
Na ulicy Pokątnej- zaraz kupimy jakąś sowę
Zamek Hogwart w całej okazałości
Na miejscu można napić się piwa kremowego. Przychylamy się do opinii, ze nie umywa się do naszego krakowskiego, w Dziórawym Kotle
W zakazanym lesie mrocznie i strasznie

Wieczorem „zaliczamy” jeszcze drugie miejsce, którego żaden „Potteromaniak” sobie nie odpuści- Dworzec Kings Cross i osławiony peron. Naiwnie sądząc, że po 21ej nie będzie dzikich tłumów dziwimy się na widok pozwijanej jak wąż kolejki do wykonania kultowego zdjęcia z rozwianym szalikiem. Może koło północy nieco się zmniejsza 🙂

Jeszcze jedną noc spędzamy w stolicy Anglii, by w niedzielę po południu wsiąść do samolotu i pełni wrażeń wrócić do domu…

Czy warto pojechać na taką wycieczkę? Zdecydowanie, tak- i jest to propozycja nie tylko dla wielbicieli książki o najbardziej znanym czarodzieju, zapewniamy!

A spaliśmy tu: https://www.booking.com/hotel/gb/arran-house.pl.html